Rok temu, w maju, intensywnie uczyłam się norweskiego z grupą ludzi z różnych zakątków świata (m. in. Kongo, Kenii, Sri Lanki, Rosji). Na kursie dostaliśmy od naszej nauczycielki Edel plan obchodów narodowego święta upamiętniającego uchwalenie norweskiej konstytucji (Grunnlovsdagen) i zaproszenie do udziału w pochodzie. Zdecydowaliśmy jednak z Reniferem, że będziemy raczej obserwatorami, dzięki czemu udało nam zrobić trochę zdjęć. Gdy spotkałam się z Edel na lekcji następnego dnia, była zaskoczona, słysząc, że uznaliśmy, że może nasz udział w pochodzie byłby „niestosowny”, bo w końcu ciągle czujemy się ludźmi z zewnątrz. Na to odparła bez chwili zastanowienia: „Jeśli jesteś tutaj, to jesteś stąd, niczym nie różnisz się od innych.” Jeszcze teraz widzę wyraz jej twarzy i przekonanie, z jakim mówiła. To zdanie oddaje w pełni, jakie jest nastawienie Norwegów do przybyszów.
Zatem 17 maja 2010 roku spędziliśmy razem. Święto przypadło w poniedziałek, a w poprzedzający je weekend miasteczko zapełniło się trzepoczącymi na wietrze flagami. Nie wszyscy musieli je wieszać, bo w części domów stanowią one stały element obecny przez cały rok. Gdy pierwszy raz przemierzałam norweski ląd, zwróciłam uwagę właśnie na te flagi. Można je spotkać niemal w każdej, najmniejszej nawet osadzie.
Już wczesnym rankiem kilkuletnia córeczka sąsiadów biegała przed domem ubrana w świąteczny strój. Ojciec nie strofował jej, tu w ogóle nie słyszy się rodziców krzyczących na dzieci. Ale ten kij ma dwa końce, rzadko też widać rodziców szalejących, wygłupiających się, szczebioczących z dzieckiem. Tu raczej spędza się czas z malcami na świeżym powietrzu, na spacerze, w ogrodzie, na łódce. I raczej mało się mówi. Może to ta wszechobecna, majestatyczna natura, te powalające na kolana widoki sprawiają, że nie trzeba sobie poprawiać nastroju wygłupami, bo i tak odczuwa się jakąś trudną do wytłumaczenia harmonię. Spokój, opanowanie, powściągliwość i niespieszne podejście do życia i pracy są chyba cechami narodowymi Norwegów. Renifer trafił na właściwy grunt, a nawet chyba stał się jeszcze spokojniejszy. A ja się ciągle muszę tego uczyć...
Pochód ruszył.
Stoimy, obserwując maszerujących. Przypomina mi się atmosfera pochodów pierwszomajowych z czasów mojego dzieciństwa, radosne podniecenie już od samego rana, przygotowania do wyjścia, wstążki, które mama wplatała mi we włosy. Pamiętam, jak właśnie tuż przed którymś z pochodów dostałam moje pierwsze w życiu cienkie elastyczne (tzw. pończochowe) rajstopy i z jaką dumą wędrowałam w tych rajstopach i biało – czerwonych lakierowanych butach wśród innych dzieci. Niewiele rozumiałam, ale cieszył mnie otaczający barwny tłum i ta jakaś wyjątkowość chwili.
Pamiętam też bąbelki unoszące się w szklance wody z sokiem malinowym z saturatora, pamiętam zapach i smak waty cukrowej na patyku, nieodłącznych elementów tego święta.
I choć po latach zrozumiałam, w jak zakłamaniu żyliśmy przez całe dziesięciolecia komuny, to marsz w pierwszomajowym pochodzie nadal pozostaje jednym ze skarbów mojego dzieciństwa.
Niektórzy żartują, że Norwegowie rodzą się już w bunadzie. Bunad to narodowy norweski strój, który towarzyszy im już od wczesnego dzieciństwa. Koszt takiego stroju jest niebagatelny (kilkanaście tysięcy, a droższe nawet 30-40 tysięcy koron) , ale na tym nikt nie oszczędza.
Przed świętem sklepy są pełne gadżetów w postaci np. kotylionów czy szarf w barwach narodowych (tzw.17. mai sløyfer). Widzieliśmy w Oslo, Bergen, Alesund sklepy, w których sprzedaje się bunady i mnóstwo różnych bunadowych dodatków. Ponieważ w maju często pada (zresztą kiedy tu nie pada!), pomyślano nawet o parasolach ozdobionych podobnie jak bunady (bunadparaply). Zważywszy przywiązanie Norwegów do tradycji, można powiedzieć, że produkcja bunadów to pewny biznes.
W pochodzie widzimy szkolną orkiestrę, grupę mażoretek, kolejne klasy (trinny) z proporcami, harcerzy (po norwesku harcerz to speider, ale pająka nie przypomina:)) i małe dzieci z towarzyszącymi im rodzicami. Mówi się, że to im należy się czołowe miejsce w pochodzie, bo ten dzień uważany jest właśnie przez dzieci za najradośniejszy w roku. Często zamiast nazwy 17. mai toget (pochód siedemnastomajowy) używa się określenia barnetoget (pochód dzieci).
Oddzielną, barwną grupę (czerwone i granatowe stroje) stanowią russowie, czyli maturzyści in spe, dla których okres przedegzaminacyjny to czas wygłupów i niekończącej się zabawy. Szerzej o nich pisałam już kiedyś. LINK DO: RUSSETIDA Rozumiem, że młodzi chcą się wyszaleć, ale przeniosłabym russetida (czas rusów) na dni przypadające po egzaminach (russetida trwa kilka tygodni przed nimi). Reniferowe Dziecię właśnie jest w trakcie matur i nie wyobrażam sobie, żeby teraz zamiast uczyć się oddawało się szaleństwom zabawy trwającej nieraz do rana. Z drugiej jednak strony, młodzi Norwegowie mimo tej tradycji radzą sobie z egzaminami. Jak im się to udaje, pozostaje dla mnie nieodgadnioną tajemnicą.
Po pochodzie dzieci ciągną rodziców na festyn zorganizowany na dziedzińcu szkoły. Maluchy biorą udział w konkursach i zabawach. Podobno najpopularniejsze w Norwegii dwie konkurencje to bieg z ziemniakiem tzw. potetløp (u nas biega się z piłeczką albo jajkiem na łyżce trzymanej w ustach) oraz wyścig w workach (sekkeløp). Na festynie można także kupić coś do jedzenia. Nie widać waty cukrowej, a najpopularniejszymi daniami są kiełbaski (pølser) i lody (is).
Szkoła przygotowana do mającego się zaraz rozpocząć festynu |
I tak pierwsze wspólne święto 17 maja za nami.
A po południu wybraliśmy się w góry...
Pozdrawiam!
Ha det bra!
Reniferowa