Ostatni dzień pobytu w krainie fiordów tej zimy. Renifer wędruje do pracy, a ja wybieram się na długi, czterogodzinny spacer po mieście. Lato czy zima, jeszcze nie widziałam Ålesund w deszczu. Dzisiaj też skąpane jest w słońcu.
Miasto jest nierozłącznie związane z rybołówstwem, uznawane jest za jego norweskie centrum. Spacerując wzdłuż portu, możesz kupić wprost z kutra pachnące morzem ryby. Stoję przy łodzi i pytam rybaków, czy mogę uwiecznić na fotce ich wędkarskie trofea.
Ponieważ ryby są olbrzymie, pytam, czy nie znalazłaby się jakaś mniejsza rybka, którą można by położyć obok, dla oddania wielkości tych olbrzymów. Starszy z nich chyba nie bardzo rozumie, o czym mówię, ale młodszy (pewnie syn) wyjaśnia mu, o co chodzi. Po chwili przynosi sporego ,jak dla mnie, dorsza, który przy tych gigantach zdaje się malutką płotką. Robię jedno zdjęcie, drugie , trzecie (słońce trochę przeszkadza w fotografowaniu, bo chce świecić prosto w obiektyw) i nagle uświadamiam sobie, że nie jestem już przy kutrze sama. Spoglądam za siebie, a tam gromada Japończyków stoi i w najlepsze fotografuje „moje ryby”! Oni także postanowili przywieźć z Norwegii taką fotograficzną zdobycz. Renifer mówi, że widok kutrów stojących przy nabrzeżu to codzienność. Szkoda, że nie da się uwiecznić tej mieszaniny zapachów, która też robi swoje, tworząc aurę tego miejsca.
Na chwilę siadam na ławce i przyglądam się nielicznym przechodzącym (latem turystów jest zdecydowanie więcej, ale tez nie są to tłumy). Nie mogę jednak siedzieć zbyt długo. Mimo słońca i dodatniej temperatury zaczynam odczuwać dotkliwy chłód. Chowam ręce w kieszeniach i ruszam dalej. Po kilku minutach zbliżam się do miejsca, gdzie na pasażerów czeka tzw. fast boat Tideekspress, piękny katamaran, który potrafi pruć z prędkością o wiele większą niż normalny prom.
Sięgam do torebki po aparat i.... serce zaczyna mi walić. Aparatu nie ma...
Po kilku minutach udaje mi się jednak uwiecznić ten katamaran na zdjęciu. Wracam bowiem do miejsca, w którym siedziałam wcześniej i na ławce obok dwojga staruszków odnajduję swój aparat i rękawiczki. Z wrażenia muszę usiąść na chwilę. I naprawdę nie czuję już chłodu od morza! Widać, emocje zrobiły swoje i zadziałały jak osobisty piecyk.
Teraz spaceruję uliczkami wokół portu. Styl secesyjny, w jakim odbudowano miasto po pożarze w 1904 roku, nosił różne nazwy w różnych krajach. W Polsce nazywano go po prostu: secesja, we Francji: Art Nouveau, w Skandynawii: Jugendstil. Przyglądam się licznym zdobieniom na fasadach budynków.Mają różne kształty, sporo tu ornamentów w postaci liści, owoców.
Część domów ma kunsztownie wykonane balustrady, balkoniki, wieżyczki. W wielu z nich nawet klamki są prawdziwymi małymi cudami. Urzeka mnie ta staranność o każdy detal, bo to właśnie takie drobiazgi dopełniają dzieła.
Jugendstil senteret |
W drodze powrotnej zatrzymuję się kilka razy, robię zdjęcia domów pięknie wkomponowanych w górski krajobraz.
Wiem, że jutro będę patrzeć na te góry z okna samolotu.
Ha det bra, Ålesund ... og vi sees!
Odrobina norweskiego na co dzień:
po norwesku: Vi sees!
po polsku: Do zobaczenia!
Pozdrawiam!
Ha det bra!
Reniferowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz